Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/203

Ta strona została przepisana.


ZAKOŃCZENIE.


Przez bramę wjazdową, szeroko otwartą, wjeżdżają wielkie, drabiniaste wozy, wysoko wyładowane złotemi snopami pszenicy lub żyta. Nie wiem, co wyższe: te wozy, pełne snopów, czy nasz dworek. Byłem w polu i kręciłem powrósła. Teraz siedzę na wozie, na snopie okrakiem, własnoręcznie ukręconego powrósła się trzymając. Z wysokości tej złotej góry widzę mały nasz dworek i srebrnoszarą Wisłę. Czy można to zapomnieć?
Po dziedzińcu biegają młode konie, a na ławie, pod oknami jadalni siedzi moja Prababcia i moja Mama. Niedaleko jest lipa, na której wisi dzwon, i za chwilę ja zacznę dzwonić, bo wieczór jest już pomarańczowy, a spracowani ludzie chcą jeść. Prababcia uśmiecha się do całego świata, a oczy mej Mamy są ciemnoszafirowe i tak głębokie, jak czwarty nokturn Szopena. Ja zaś jestem małym chłopcem, który stoi przy płocie i z największą rozkoszą dzwoni w dzwon na lipie, aby ludzie przyszli na zarobiony przez siebie ciężko „chleb powszedni“.