Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/21

Ta strona została przepisana.

Gniewny błysk wielkich szafirowych oczu i tak już zdenerwowanej Mamy. Koniuszek jej nosa czerwienieje. Ale niema teraz czasu na żadne rozmowy, Ojciec zaś przesunął się tylko przez pokój i zniknął.
Podchodzę do okna przekonać się, czy wszystko na Rynku znajduje się w należytym porządku. Rozumie się, że tak. Jedzie tramwaj konny, natłoczony szwargoczącymi Żydami w czarnych chałatach, woźnica gwiżdże przeraźliwie na opieszałych przechodniów, leniwie schodzących mu z drogi, znudzona, wychudła na metafizycznym magistrackim obroku szkapa tramwajowa sennym truchcikiem biegnie środkiem szyn. Obok konie dorożkarskie gryzą siano, opędzając się od much rytmicznem wymachiwaniem ogonami, gdy panowie ich, rozsiadłszy się wygodnie w dorożkach, grają w karty lub suną kupą do pobliskiego Feintucha (— I gips w tym handlu! — triumfalnie obwieszcza napis na ścianie tego spożywczo-korzennego sklepu) na „goździkówkę“, do której im subjekt na zakąskę sypnie na mokrą ladę garstkę migdałów. Niedaleko Sukiennic przekupki sprzedają kwiaty, gołębie latają i lśnią jak srebrne w błękicie niebios, żołnierz przed odwachem chodzi na warcie i tak będzie chodził przez cały czas naszej nieobecności — tak, wszystko w zupełnym porządku, możemy jechać.