Nikt nie zwraca na mnie uwagi, więc, rozumie się, wychylam się z okna, jak tylko mogę. To bardzo przyjemnie i nic nie grozi, oczywiście, o ile się nie spadnie. Widzę na dole przed bramą wielki wóz, zaprzężony w parę rosłych, mocnych koni. Wozem tym pojadą do Grobli nasze ciężkie kufry, toboły, pakunki, a z niemi służąca, która ma na nie uważać. Część pakunków jest już na wozie, teraz wyłania się właśnie furman z tym wielkim tobołem, nad którym Mama tak się mordowała. Podsunąwszy się prawem ramieniem pod półkoszyk, ciężkim ruchem zwalił tobół na wóz. Ach, jak chętnie pojechałbym z nim! Tyle razy prosiłem, tyle razy mi obiecywano, że na przyszły rok pojadę, a ten „przyszły rok“ jakoś nigdy nie przychodzi!
— Irzek! Złaź mi natychmiast z okna! Nie wychylaj się tak! Złazisz?!
Mama! Ma krótki wzrok, a zawsze wszystko widzi!
„Złażąc“ z okna, zdołałem jeszcze dojrzeć naszego służącego, kierującego się ku fiakrom.
Teraz już jedziemy na pewno.
I teraz Mama zaczyna się niecierpliwić. Patrzy na swój zegarek, na zegar ścienny, nakręcany regularnie przez Ojca, na zegar ratuszowy. Jest czerwona, zdenerwowana.
— Nie spóźnimy się?
Skądże ja mogę wiedzieć?
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/22
Ta strona została przepisana.