Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/23

Ta strona została przepisana.

Ojciec czeka na dworcu z biletami i z tragarzem, pakuje nas do przedziału drugiej klasy, całuje nas, Mamę — długo, i wychodzi. Ale nie odchodzi jeszcze, lecz stojąc pod oknem, rozmawia z Mamą. Mnie to wszystko już nudzi, chciałbym jechać.
Stało się. Pociąg powoli rusza, opuszcza mroczny dworzec krakowski, wkrótce wyjeżdża za miasto. Jedziemy przez most kolejowy. Widać czerwone, smukłe wieże krakowskie, długą ulicę Dietlowską, szarą Wisełkę, a potem zaczynają się już pola, pastwiska, na których pasą się kaczki i gęsi, stoją chaty o ścianach „pobielanych na niebiesko“, tu i owdzie koszlawe, krzywe wierzby.
— Chłopcy, nie jesteście głodni? — odzywa się głos Mamy.
Głodni? My zawsze jesteśmy głodni, zwłaszcza jeśli jest coś dobrego do jedzenia, szczególnie zaś głodni jesteśmy dziś, po tylu wstrząsających wrażeniach. W dodatku śniadanie jedliśmy wcześnie i pośpiesznie.
Mama podnosi z „ziemi“ duży kosz, ciężko ładowny. Ten kosz musi być wciąż pod ręką, bo jedziemy daleko, do samych Niepołomic jakie cztery godziny, a stamtąd do Grobli sześć mil z okładem końmi. W Grobli będziemy dopiero nad wieczorem.
Kosz otwarty. Sterczą z niego szyjki butelek z mlekiem i słodką kawą, jeszcze ciepłą.