Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/31

Ta strona została przepisana.

się modlić za Tatusia. A za każdą nową błyskawicą, za każdym nowym piorunem Mama chowała głowę w kanapę i żegnała się.
Och, ile ja z Mamą przeżyłem sam na sam takich wieczorów, i ile lat to trwało, zanim wreszcie Lolek podrósł tak, że było nas troje.
I czy wszyscy ludzie rozumieją, ile się nieraz namęczą żony doktorów, niosących pomoc bliźniemu swemu!

Ale my jedziemy do Grobli!
Jedziemy przez puszczę Niepołomicką.
Mama, „arystokratycznie“ mrużąc swe krótkowidzące oczy, pełnem miłości spojrzeniem wita tylekroć już widziane lasy i z rozkoszą oddycha leśnem powietrzem, mnie jednak ta puszcza zupełnie nie pociągała i nie bawiła. I do dziś jestem zdania, że jako pejzaż las „kulturalny“ jest monotonny i nudny. Za wiele w nim drzew. Wogóle — równinnego lasu nie czuję.
Nagle:
— Janie! Niech Jan na chwilę stanie.
Jan posłusznie zatrzymuje konie.
— Iziu, dać ci nóżkę kurczęcia? — pyta Mama.
— Dać.
— To chodź tu.