Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/39

Ta strona została przepisana.

podłodze. Jak zwykle w lecie, dwór pełen gości. Przez wielkie oszklone drzwi i okna widać terasę, a przed nią nasze stare czarne modrzewie, ogród, mokry jeszcze od rosy porannej, kwiaty przed domem, w górze niebo. W kącie jednego okna brylantowo połyskuje w słońcu misternie wyhaftowana sieć pajęcza.
Mimowoli podchodzę ku oszklonym drzwiom i patrzę przez nie w ogród. Tyle kwiatów, tyle zieleni, taka piękna murawa! A oto rozwieszony między drzewami hamak, przez zapomnienie pozostawiony po grozie. Lśni w słońcu srebrzyście, podobny do wielkiej sieci pajęczej. W mgnieniu oka przypomniał mi się dawno widziany obraz: Ciocia Mania, ładna, różowa panienka, podobna trochę do Mamy, leży w hamaku. W ręce trzyma książkę w żółtej okładce. Obok niej stoi wuj Henryk, drobny, smukły blondyn z kręconemi włosami, jak zawsze bardzo elegancki, i coś jej opowiada. Ciocia uśmiecha się, a jej wielkie ciemnoniebieskie oczy świecą.
Bardzo miły jest ten nasz zwierciadlany salon — w dzień, ale w nocy niezawsze. Pewnego razu znalazłem się w nim w noc księżycową i wówczas zbladłem na duchu. Samo światło księżycowe działało na mnie w owym czasie nieprzyjemnie. Bałem się go. Coś mi się wtenczas majaczyło, mówiąc krótko, świa-