Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/40

Ta strona została przepisana.

tło to było dla mnie nienaturalne i niemiłe, budziło we mnie lęk, jakieś obawy, niepokój. Kiedy znalazłem się w tym blado-księżycowym salonie w śród zwierciadeł, blaskiem miesięcznym gorejących, miałem wrażenie, iż stoję wśród zielono świecących duchów-płomieni, które lada chwila ruszą ku mnie, otoczą mnie zwartym kręgiem i już nie wypuszczą. Zląkłem się — czarne zaś modrzewie, widne przez drzwi i okna, wyglądały wprost upiornie. Przerażony uciekłem z salonu.
Znowu pokój — niegdyś Prababci. Pamiętam go bardzo dobrze, sypiałem w nim przecie jeszcze, kiedy miałem cztery lata. Urządzony jest tak samo jak dawniej, staranniej i wygodniej niż inne pokoje. Widać odrazu, że tu najwięcej przebywano. Kilka wygodnych foteli, wielki fotel Prababci, tak głęboki, że Mama kiedyś w nim sypiała jak w łóżku, duże, solidne biurko, szeroka kanapa, na podłodze i na ścianach dywany — zaciszny, miły gabinet i sypialnia. Sypiałem tu na kanapie, zanim jednak położyłem się spać, musiałem zawsze zdjąć Prababci trzewiki i pończochy, a potem pocałować ją w nóżkę. Obrzędu tego dokonywałem z uroczystą powagą dziecinnego pietyzmu. Teraz w łóżku Prababci śpi Mama. Widzę na białej poduszce rozsypaną gęstwę jej długich, bujnych, ciemnokasztanowatych włosów. Mama śpi.