Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/44

Ta strona została przepisana.

dzić i wydzwaniać godziny, a z dawnej Grobli ślad żaden nie pozostał. Grał potem w wielkim, pięknie urządzonym, bogatym dworze wuja Kaźmierza i grał tylko w tedy, gdy go ktoś z nas za język, t. j. za srebrny sznureczek pociągnął. Młodsi nie doceniali i nie rozumieli tej muzyki, ale my starsi, gdy tylko Haydnowski hymn zadzwonił, nie potrzebowaliśmy nawet oczu zamykać, aby zapomnieć o tem, co nas otaczało, a wskrzesić to, co było. Przed oczami naszemi roztwierały się ściany dworu-pałacu, rozstępowały się barczyste, lesiste góry, schodziły z drogi wielkie miasta, aż znowu wbiegaliśmy na ów gościniec, wiodący przez puszczę Niepołomicką do niewidzialnego już, białego, cichego dworku nad Wisłą, gdzie właśnie na tę chwilę czekając, zgromadziły się świetlane duchy jego dawnych mieszkańców. I znowu czarne szafy stały na swojem miejscu, żarzyły się w oszklonej serwantce kryształowe kielichy, malowane karlsbadzkie kubki z wyzłacanemi brzegami i uszkami, wszystkiemi barwami grał pęk pawich piór w wazie za zieloną kanapą, muchy znów brzęczały nad okruszynami i kawałkiem cukru zapomnianym na stole, zegar ze srebrnym cyferblatem na alabastrowych kolumienkach po staremu stał na komodzie i grał, piękne damy zaś w fałdzistych sukniach z turnjurami i eleganccy panowie z gałkami lasek u ust przechadzali