Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/47

Ta strona została przepisana.

najrozmaitszych bardzo pięknych jarzyn i najdłużej zachowujący na swych soczyście zielonych liściach brylantowe lub srebrne migotanie rosy.
Gęsta, wysoka ściana zieleni, rozpiętej na jakichś drewnianych kratkach, do których poszczególne gałązki były przywiązane, odgradzała ogród warzywny od sadu. Była to zabawka oraz duma Prababci — mała winnica. Rodzić rodziła, i owszem, ale cóż to były za straszne kwaśnoty — wszelkie ludzkie wyobrażenie przechodzi! Grobelskie winogrona wykrzywiały nietylko twarz, głowę, ale ręce i nogi. To też, choć innych owoców jeść nam wbród nie pozwalano, winogron wolno nam było jeść, ile tylko dusza zapragnęła — dlatego że do jedzenia były wogóle niemożliwe.
Obszerny sad, pnie pomalowane na biało, wysoka trawa, na niej cienie drzew, a między drzewami smugi słońca, szerokie, długie i ostre, jak złote miecze. Jeszcze dalej ule. Bardzo dużo. Zapach miodu, brzęk pszczół, w łydkach lekkie drżenie — pamiętam dobrze, jak raz chodziłem z twarzą całą zalepioną mokrą gliną daleko wśród ulów wielki słomiany kapelusz bohaterskiego ogrodnika, który pszczół się wcale nie bał.
A kręgielnia na końcu ogrodu jest jeszcze?
Jest. Bogu dzięki, w słotny czas nie będziemy się nudzili, o ile wujowie nie zaczną