Dłuższą chwilę odpoczywałem na giętkich gałęziach, aby nabrać sił i odwagi do tego ostatniego wysiłku.
Pierwszy raz w życiu byłem w Grobli tak wysoko, i pierwszy raz w życiu widziałem naszą Groblę, iż tak rzekę, z lotu ptaka. Przede mną ciągnął się biały gościniec. Daleko błyszczały w słońcu okna żydowskiej karczmy. Jeszcze dalej widać było ciemną smugę lasu, w którym gościniec ginął, jakby w nim tonął. Po lewej stronie równia złota i srebrna od zbóż. Opodal Strzyżówka, mały, biały folwarczek, ongiś państwa Ździarskich, dziś nasz. Tu i tam wierzby, lub grusze na miedzach. Pode mną nasz piękny zielony ogród, pełen kwiatów, warzyw, jagód, drzew owocowych i pni pszczelnych. Przebłyskujące przez ciemną straż modrzewiową białe ściany dworku. Wszystko ciche, pogodnie uśmiechnięte, rozpromienione od słońca, całem sercem ukochane.
Było to poznanie Dobrego.
Nade mną ów „szczyt“. Cienki pęd, nad nim sława, promieniste niebo, zda się, jakąś niepojętą nagrodą kuszące śmiałego zdobywcę.
Na szczyt! Na szczyt!
Westchnąłem i zacząłem „włazić“ na ten „szczyt“.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/49
Ta strona została przepisana.