Miałem zamiar niezłomny usiąść na najwyżej rosnących listeczkach „szczytu“. Byłem głupi, jak dziecko i setki bardzo mądrych i zdolnych ambitnych ludzi, nie rozumiejących, że szczyt jest zwykle bardzo słaby, a usiąść na nim wogóle nie można.
Wkrótce też włosy dębem mi ze strachu na głowie stanęły, i prawdopodobnie zbladłem. Nie dlatego, aby mi się w głowie zakręciło, wcale nie, ale ponieważ szczyt zaczął się pode mną giąć.
Chwila namysłu. Nastąpiło poznanie Złego: pycha, duma, głupia ambicja, nierozum, pokusy szatańskie.
Skoczyłem wdół jak małpa i tak skakałem z gałęzi na gałąź, póki wreszcie pień nie stał się dość gruby, abym się doń mógł przytulić. Gdy na swej twarzy uczułem dotknięcie jego szorstkiej, lecz ciepłej od słońca kory, omal go z radości nie ucałowałem. Wiedziałem, że jestem już bezpieczny.
Wypocząwszy, „zlazłem“ na ziemię i powoli poszedłem ku domowi. Nie przechwalałem się swym „czynem“ nikomu — ładnaby to była historja! Przerażona mimo mego ocalenia Mama sprawiłaby mi porządnie „lanie“, a wszyscy wujowie jednogłośnie okrzyknęliby mnie „durniem i skończonym błaznem“.
Rozumie się, że wówczas z całej tej wyprawy „na szczyt“ nie zdawałem sobie tak
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/50
Ta strona została przepisana.