Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/53

Ta strona została przepisana.


WISŁA.


Upalne, słoneczne przedpołudnie.
Spoceni, z silnemi wypiekami na twarzach czołgamy się od jednego krzaka do drugiego, jedząc to porzeczki, to agrest, to maliny. Nibyto rozmawiamy, ale ponieważ jagody, których jest mnóstwo, pełnemi garściami sypiemy do ust i łykamy je, ledwo nadgryzłszy, przeto rozmowa odbywa się w jakiejś dziwnej gwarze głośnych łykań i gardlanych dźwięków.
Wtem od strony dworu (my mówiliśmy „ode dwora“) słychać głos Mamy:
— Dzieee-ci! (kwinta w górę). — Dzieee-ci! (tercja wdół).
Odpowiada jej wrzaskliwy kwartet:
— Co-o? (tercja wdół).
— Pójdziemy się kąpać!
Czterech szkrabów wypada z krzaków, pędząc na wyścigi ku dworowi przez grządki szparagów, kwiatów, przez trawniki, zupełnie jak młode psy.
Mama nas za to zbeształa, ale niebardzo. Widać, że jest dziś szczęśliwa. Nareszcie mogła zrzucić niewygodną miejską suknię, pancerną wysoką sznurówkę z kilometrami ta-