Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/55

Ta strona została przepisana.

którego już rok nie widziała. Po drodze w stępujemy do stajni. „Cugi“ dziś nie pracują, bo przecie wczoraj zrobiły dwanaście mil. Gryzą spokojnie siano, parskają, wymachują ogonami i przyglądają się nam ciekawie. Zresztą cisza. Muszki brzęczą, słońce łamie się w zakurzonych szybach, w powietrzu luby odorek końskiego potu. Coś tam Mama z ciocią Manią opowiadała, raz, drugi obrzuciła stajnię wzrokiem i wyszła.
Teraz obora.
Na przodzie my czterej — t. j. trzej bracia i młodszy ode mnie o dwa lata Cesiek, niby mój wuj, bo najmłodszy brat Mamy. Idąc, zagadaliśmy się, jak zwykle chłopcy. Wtem Cesiek wykopyrtnął się i bęc! Wrzask, płacz — Cesiek potknął się o „biały kamień“, znajdujący się u samych wrót obory. Proszę, czytelnik raczy sobie to zapamiętać!
W oborze — nie powiem, aby porządek był nadzwyczajny, ale niechlujstwa też nie było. Ot, porządki z dawnych czasów. Krów czterdzieści, a na samym końcu stajni łańcuchami przywiązany do żłobu ogromny byk (oczywiście zastaliśmy „w domu“ tylko byka, krowy były na pastwisku). Byk zrobił nam straszną scenę, ryczał, toczył krwawemi ślepiami, tupał w ziemię. Może się domyślił, że Mama ma w zawiniątku czerwony kostjum kąpielowy? Uciekliśmy czem prędzej, bojąc