Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/59

Ta strona została przepisana.

nawet oglądałem „zbliska“ przez lunetę jakiegoś uprzejmego geometry. Kościół był czerwony ze śpiczastemi wieżami.
Nasz brzeg prawie zupełnie nie był strzeżony. Czasami tylko pojawił się w wiklu lub na grobli znudzony skarbowy strażnik austriacki z przerzuconym niedbale przez plecy karabinem starego systemu, mając u boku używaną dawniej w piechocie krótką, krzywą szablę, zwaną popularnie „mieczem sułtańskim“.
Ale na „drugim brzegu“ widać było co kilkadziesiąt kroków błyszczące bagnety i lufy karabinów żołnierzy rosyjskich, w ciepłe dni w białych rubaszkach, w słotę w ziemistych szynelach. Niejednokrotnie też widywaliśmy objeżdżającego konno łańcuch straży jakiegoś ich starszego. Daleko — szeroko nie było nigdzie nietylko mostu, ale nawet promu, któryby ludzi, towary i bydło z jednego brzegu na drugi przewoził. Nie było też żadnego ruchu na rzece. Czasem tylko, i to trzymając się naszego brzegu, cicho wdół rzeki płynęły galary. „Drugi brzeg“ był od nas odcięty, należał do zupełnie innego świata.
Wiedzieliśmy, że tam również mieszkają Polacy i że to też Polska, ale tej Polski nie było widać, a zato widać było gęste straże rosyjskie, na leżącym zaś nad Wisłą placu musztry musztrujące się oddziały rosyjskiej pie-