Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/62

Ta strona została przepisana.

się na drugi brzeg. Mróz był, jak opowiadano, wielki. Kiedy krawczyna wszedł na lód, nagle pojawił się księżyc. Krawiec powinien był się cofnąć, ale lekkomyślnie zaryzykował. I cóż się stało? Kiedy już był niedaleko drugiego brzegu, rosyjski strażnik krzyknął nagle „stój“! i wziął go na muszkę. Tak trzymał go całą noc, mierząc z karabinu, ile razy krawiec chciał choć krok zrobić naprzód czy wtył. Strażnik był w ciepłych butach, w kożuchu i futrzanej czapie, a krawczyk, jak to zwykle krawczyk — w paltociku wiatrem podszytym. Wynik łatwy do odgadnięcia. Krawczyk do rana na lodzie zmarzł na śmierć.
Z końcem lata, gdzieś w drugiej połowie sierpnia, na placu musztry po „drugiej stronie“ odbywały się ćwiczenia całego garnizonu miasteczka. Piechota rozsypywała się w tyraljerę, strzelała, z okrzykiem „hurra“ szła do ataku, konnica przeskakiwała wysokie płoty z chróstu, przyczem jeźdźcy, nieraz po kilkunastu naraz, sypali się z koni — słowem — wojna była nie na żarty, zwłaszcza, że strzelano, nie żałując amunicji, t. zn. ślepych naboi. Prawdopodobnie w pobliżu granicy odbywały się większe manewry, w brygadzie czy dywizji, bo nawet gdy wojsko rosyjskie znikło z nad Wisły, w ciąż całemi dniami, a często i w nocy słychać było strzelaninę. Z początku, gdyśmy patrzyli na ćwiczenia ka-