walerji i piechoty na „drugim brzegu“, strach nas zdejmował. Później przyzwyczailiśmy się, a gdy wreszcie porobiliśmy sobie lance z biało-czerwonemi proporczykami, nietylko żeśmy się przestali bać, ale wygrażaliśmy niemi Moskalom.
Wreszcie po stronie rosyjskiej grzechot karabinów nie milkł dzień i noc. Gdziekolwiek byliśmy, w stodole, w wozowni, w ogrodzie, czy w domu, wciąż było słychać bezustanne „trrrrrrrrrr“. A po naszej stronie nic. Aż naraz pewnego dnia doleciało do naszych uszu coś, jakby głuche, gniewne westchnienie, jakieś dziwne, ciężkie „uch!“ W pierwszej chwili nie zaciekawiło nas, coby to mogło być, gdy jednak to „uch!“ zaczęło się powtarzać, a zwłaszcza w nocy było je bardzo wyraźnie słychać, zapytaliśmy jednego z wujów, co to może być. (Wuj służył swego czasu w batalionie strzeleckim w Bochni.)
— To austrjacka wieża pancerna pod Wieliczką — odpowiedział.
Dowiedzieliśmy się wtedy, co to jest wieża pancerna z „fortecznemi“ — jak się wówczas mówiło — działami.
Tak tedy po jednej stronie grzechotali z karabinów Moskale, gdy z drugiej przeciągłym rykiem ciężkich dział odpowiadała im austrjacka wieża pancerna pod Wieliczką.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/63
Ta strona została przepisana.