Zresztą — Wisła. Bywała cicha, szara, kiedy indziej znów wody jej, koloru kawy z mlekiem, niosły jakgdyby czapki czy czepce z brudnej piany, to znów wzbierały, przerywając groble i zalewając pola, jak zwykle — rzeka! Że dla naszej rodziny jednak, pomijając szkody, wyrządzane zwykle przez powodzie, Wisła nie była bynajmniej obojętna, i dlaczego, o tem powiemy później.
Nie umiejąc pływać, często tonęliśmy. Ze względu na znane przysłowie niema się czem chwalić, ale sam tonąłem na dobre najmniej pięć razy. To rzeka mnie poniosła, to wpadłem tuż przy brzegu w dół, którego wczoraj nie było, to znów podwodny wir mnie wciągnął, tak że przez jakiś czas tkwiłem pod wodą, a tylko nogi od czasu do czasu nad wodą sterczały, dość że Wisła igrała z nami, jak kot z myszą. Ratował nas przeważnie Wicio, łapiąc nas, za co się dało. Pamiętam doskonale, jak raz wyciągnął mnie z dołu, o którego istnieniu nikt nie wiedział. Zszedłem z ostatniego schodka do wody — i ślad po mnie zaginął. Nikt nawet nie zauważył, wyjąwszy jednego Wicia, który natychmiast złapał mnie za włosy i tak z dołu wyciągnął.
Wspomnę jeszcze groble. Ciągnęły się na mile daleko i były ulubionem miejscem przechadzek rodziny. Upodobania tego nie podzie-
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/64
Ta strona została przepisana.