Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Milczę. Któryś z nas — nie ja, czytelnik łatwo w tej chwili odgadnie — rzucił psom pod stołem ochłap, kość czy kawałek mięsa, którego sam nie chciał zjeść. Niecierpieliśmy mięsa.
Psy zaczynają się gryźć, warczeć, a ja jestem boso, i choć psów się bynajmniej nie boję, nie lubię, jak się gryzą u mych bosych nóg. Może się któryś pomylić i zamiast kości chwycić mnie za nogę. Byłem taki chudy! Wciągam nogi pod siebie na stołek, skutkiem czego naraz rosnę w oczach Mamy.
— Jak ty siedzisz, Izio, cóż to znowu za maniery!
Maniery! A cóż to za maniery trzymać psy pod stołem!
— Psy się pod stołem gryzą! — tłumaczę się nieśmiało.
— Nie bój się, ty tchórzu jeden! — mówi wuj Gustaw. — Mój Azor nic ci nie zrobi.
Tchórzu! A czy tam jest tylko jeden jedyny Azor? Innych psów niema?
— Nic mu nie zrobi, ale wiatrem śmierdzi obrzydliwie! — odzywa się wuj Henryk.
— Nie bój się nic, Iziu, nic ci nie zrobi, bom go wczoraj sprał harapem jak nieboskie stworzenie za to, że straszył Jaśka Kostki — z ironicznym uśmiechem w stronę wuja Gustawa mówi jego brat bliźni, wuj Józef, równocześnie brat mleczny Cabaja.