Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/71

Ta strona została przepisana.

czyście nudą! Wolę jadać obiady gdzie indziej, raz dlatego, że są znacznie lepsze, a powtóre ponieważ towarzystwo jest znacznie milsze, o wiele więcej zajmujące i wcale mi nie przygania, że „śmierdzę stajnią“, jako że innych perfum wogóle nie zna.
Takie obiady bywały w czeladnej, tylko trzeba było wiedzieć, jak się tam na obiad dostać — bo mnie pilnowano, wiedząc, iż do tego wiktu i towarzystwa mam szczególny pociąg.
Proszę! Nie byłem żadnym demokratą ani „chłopomanem“. Byłem dzieckiem.
I otóż jest „południe“. Fornale, wogóle cała służba, wszystko ciągnie do ogromnej czeladnej, widnej, czystej, z olbrzymiemi stołami pod ścianą, w której były wielkie okna, skutkiem czego stoły były jasno oświetlone. Pod ścianą i naprzeciw ściany długie, ciężkie ławy. Opodal piec kuchenny, ale co za piec! Istny wulkan! Ogrom, buchający wciąż ogniem i wyrzucający z siebie bezustannie potrawy. Przy piecu kucharka — nie wiem, jak jej tam było na imię — i dwie czy trzy „dziwki“, z których jedną, Kaśkę, pamiętam doskonale z powodu pewnego przykrego zajścia, o którem później. Z kuchni tej z za pieca wiodło dwoje drzwi — jedne do śpiżarni, drugie do pokoju klucznicy, osoby wpływowej, dającej czasem suszone owoce.