Zmyliwszy czujność Mamy obojętnem niby wejściem przez furtkę do ogrodu, okrążałem dwór i — przez parkan — czego Mama nie brała w rachubę, bo sama przez parkan nigdy nie chodziła — uciekałem do kuchni. Nasz obiad był dopiero o pierwszej, a przez delikatność podczas obiadu czeladzi nikt z „państwa“ do kuchni nigdy nie wchodził, aby ludzi nie krępować. Oni zaś, sami dzieci, odczuwali dziecko tak subtelnie, jak to tylko nasz chłop potrafi, i nigdy ani żaden z nich mnie nie wydał, ani żadna „dziwka“ mnie nie zdradziła przed Mamą.
Czeladź obsiadała stoły i czekała cierpliwie, rozmawiając półgłosem. Nigdy wśród tych prostych ludzi nie zdarzyło mi się usłyszeć ani jednego nieprzyzwoitego słowa, nigdy nie było żadnej zwady czyto o miejsce, czy o co innego.
— Siednij se, Jirzy! — mówili uprzejmie, robiąc mi miejsce.
A ja se siadałem.
Dziwki z impetem stawiały na stołach ogromne michy kwaskowatego żuru i michy tłuczonych kartofli. Na żurze pływały tłuste, bronzowe jeziorka z plejadami skwarków. Tak samo na kartoflanych Alpach złociły się pagóreczki skwarków, gorących wprawdzie, że podniebienie można sobie było sparzyć, lecz cudnie słonych i nadzwyczaj smakowitych.
Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/73
Ta strona została przepisana.