Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/79

Ta strona została przepisana.

dy była śmiertelnie chora, kazywała nam nieraz bić się na szable lub na florety. Biliśmy się z Lolkiem, skacząc, ryjąc piętami ziemię i kłócąc się tak samo, jak swego czasu nasi wujowie, a Mama przyglądała się nam ze swego łóżka ustawionego na balkonie.
Zwolna pomarańczowe światło stawało się czerwone. Pomęczeni wujowie składali broń. Szermierka była już niemożliwa, bo jednemu z szermierzy słońce zbyt silnie w oczy świeciło. Otwierały się szeroko wrota, i na dziedziniec wkraczały z rykiem ociężałe krowy, z wymionami dosłownie ociekającemi nieraz mlekiem. Oganiał je pastuch batem. Gdy się zbyt stłoczyły u wejścia do obory, wskakiwał na nie, i tak, przestępując z grzbietu na grzbiet, z karku na kark, rozdzielał je batem, jedną po drugiej wpędzając do obory. Równocześnie otwierano też furtkę w płocie, którym ogrodzona była znajdująca się pod stajnią sadzawka, i po chwili z głośnem kwakaniem wysypywały się z niej kaczki, za niemi gęsi z głowami zadartemi dumnie, rozglądając się jakgdyby ze zdziwieniem. Oba te pułki ptasie, bardzo liczne, bez niczyjej komendy ciągnęły prosto do kurnika, kaczki skwapliwie, przewalając się pośpiesznie z boku na bok, gęsi powoli, poważnie, póki wreszcie spłoszone czemś, krzycząc, nie zerwały się białą chmurą do lotu. A tymczasem przez