Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/80

Ta strona została przepisana.

bramę wchodziła na podwórze coraz to nowa para koni, wracających z pola, zmęczonych, spracowanych, głodnych. Doprawdy — z min im to było widać. Wlokły za sobą tylko orczyki, a szły tak ciężko i tak wyciągnięte, jakby wciąż jeszcze ciągnęły pługi lub brony. Było w nich w tej chwili coś niesłychanie ludzkiego, coś jakgdyby z rolnika. Od strony kuchni pojawiał się równocześnie długi szereg dziewcząt ze skopkami i naczyniami na mleko. Szły do doju.
Purpurowy blask wypełnia dziedziniec, który na chwilę przycicha. Ale teraz dopiero następuje najpiękniejsza część tego wieczornego przedstawienia. Oto wypuszczono ze stajni młode, nieujeżdżone jeszcze konie, aby sobie trochę pobiegały.
— Zamknąć bramę! Zamknąć bramę! — krzyczy któryś z wujów.
Źrebce wypadają na dziedziniec jak burza. Rżą. Ziemia tętni pod ich niepodkutemi kopytami. Cwałują dokoła dziedzińca, skaczą, wolne, pełne życia, rozhukane, rozbrykane dzieci. Teraz znów występują na arenę pieski. Gonią za źrebcami, źrebce wierzgają, psy szczekają, zgiełk, tupot, rżenie. Na dobitkę pokazują się na dziedzińcu wracające z obory dziewczęta z mlekiem. Ujrzawszy rozbrykane źrebce, z przeraźliwym piskiem uciekają w stronę kuchni!. Śmiejemy się. Ale te bre-