Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/84

Ta strona została przepisana.

Umarła dawno, kiedy byłem małym, może ośmioletnim chłopczykiem, a jednak obraz jej żyje wciąż w mej duszy. I nietylko w mojej, ale w duszach wszystkich, którzy ją znali. Tedy nie umarła. Nie umarła, ale śpi.
Wielki mały człowiek! Zaiste! Tak wielki, że choć pamięć czynów i życia jego żywię — imię samo w niepamięci utonęło. Prababcia była — Prababcią, Babciątkiem ukochanem — ale wstyd czy nie wstyd powiedzieć — nigdy nie wiedziałem, jak jej było na imię. Prababcia — i już! A zresztą któżby śmiał mówić do niej po imieniu?!
W naszych albumach rodzinnych jest fotografja, przedstawiająca staruszkę w aksamitnej czarnej salopie z lisim kołnierzem i, o ile sobie przypominam, w futrzanej czapce. Z pod czapki wygląda twarz okrągła, pomarszczona jak zimowe jabłuszko, ale pogodnie, wesoło uśmiechnięta. W twarzy tej staruszeczki jest jeszcze radość życia, a to znaczy bardzo wiele i bardzo wiele mówi temu, kto wie, że radość życia w tak podeszłym wieku to dowód zdrowia nietyle fizycznego (Prababcia cierpiała na raka w piersiach), co moralnego. Oto, co czyni starość pogodną i krzepką.
Z fotografji patrzą nadzwyczaj miłe oczy czarne, migające błyskami humoru lub ciepłem, promiennem spojrzeniem miłości i życzliwości. Ale zdarzało się, że oczy te bywały