Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/95

Ta strona została przepisana.

ani nawet Mama. Ona jedna tylko nie spuszczała z nas oczu. I oczy moje zaniepokojone spotykają się z jej oczami, które jednak wcale nie są wrogie. Prababcia uśmiecha się dobrotliwie i kiwa mi głową, co doskonale rozumiem i wiem, że to znaczy:
— Widziałam, wiem, że nie chciałeś! Ale teraz zjedz sobie już, wnusiu, zjedz, nic nie szkodzi.
Kiedy indziej znów był w ogrodzie podwieczorek. Brioszki, „katalani“ — dziś nazywają to cwibakiem — czarny chleb, piernik z orzechami i migdałami, świeżutkie masło, miód lipcowy, jasnozłoty, „kańpus“ czyli twaróg wymieszany ze śmietaną i pędami młodej cebulki, świetna kawusia ze śmietanką i t. d. Prawdopodobnie była to jakaś uroczystość rodzinna. Starsi siedzieli już za stołem, ale nie jedli jeszcze. Babcia, synowa Prababci, nalewała właśnie kawę. Wtem myśmy przybiegli całą watahą, zgrzani, zgonieni i głodni jak wilki. Ujrzawszy nagromadzone na stole pyszności, zaczęliśmy skomleć, jęczeć i żebrać o podwieczorek. Ale babcia, która była formalistką i przestrzegała zawsze ceremonjału, ofuknęła nas szorstko:
— Naprzód starsi, potem dzieci!
Moi bracia z Ceśkiem zrejterowali, ja zostałem. Nie dopominałem się o podwieczorek,