Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

dzi, nie z jakiejś niechęci, ale ponieważ się ich bał. Upokorzony i upadły we własnem mniemaniu, nie śmiał cieszyć się ani śmiać w obecności drugich, a że jego pijacka dusza była przeważnie rozanielona, krył się ze swą radością w budzie, przez której ściany oczami gorączki widział dalej i znacznie więcej, niż było do zobaczenia w wiosce. Denaturat, chleb i słoninę czerpał ze sklepiku, znajdującego się w sąsiednim domu.
Teraz wobec zmiany mieszkania i ustalenia się trybu życia postanowił zaznajomić się ze swem otoczeniem.
Bardzo pięknego, jesiennego dnia, gdy niebo było ciemno niebieskie, bez chmur, a w ogródkach płonęły jeszcze resztki kwiatów jesiennych i lśniły zakurzone butelki, któremi wysadzano rabaty, szewiec zaraz zrana łyknął denaturaciku, aby mu ręka nie drżała, i dzięki temu zbawiennemu zabiegowi ogolił się, nie tak jednak, żeby na obliczu nie pozostawić tu i owdzie kępek i wysepek zarostu. Umywszy się i łyknąwszy drugi raz dla nabrania energji, zaczął się ubierać, rozmyślając wesoło, jak to on sobie wyjdzie na przechadzkę i jak odnajdzie ową oberżę, gdzie przecie raz siądzie przy stole, napije się piwa i porozmawia z ludźmi, równymi sobie. Kiedy przyszło do zawiązania krawata, zmęczył się tak, i tak mu się zrobiło mdło, że usiadł i znów musiał się pokrzepić. Onieśmielony tem, zawahał się, czy wogóle wyjść. Cóż znajdzie w tym złym i wrogim świecie między ludźmi niechętnymi i bez serca? Jednakże z nagłem postanowieniem poderwał się, jeszcze raz pociągnął na pożegnanie i wyszedł, podśpiewując:

Achtzehn hundert ein und siebzig
Hat Napolion —

Kiedy go owiało ciepłe, upajające powietrze morskie, kiedy jego biedną, szarą twarz pocałowało słońce,

104