Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

zręcznie chwytał w powietrzu szerokiemi ruchami rąk i częstem wymachiwaniem nad głową. Od kilku dni niegolony, twarz miął najeżoną ostrą, biało-czarną szczecią, całą odzież — zresztą nędzną — zabłoconą, na głowie delirycznego kształtu kapelusz, w jasnych, niebieskich oczach radość i pewność siebie. Idąc, podśpiewywał:

Niema tutaj mojej baby,
Za stodolą pasla żaby,
Stodola se powalela,
Wszetki żaby poduszela
Moja matko, dobrydzień,
Daj mi córkę na tydzień!

Był to słynny Puszka, majster do wszystkiego w stanie trzeźwym, ale lubiący często wypić, a stale pijany „na wędrownika” w czasie silnego wiatru południowo-zachodniego. Niewiadomo dla jakich przyczyn wiatr ten działał na niego tak, że stary rybak nie mógł wysiedzieć w domu i zaczynał pić.
Ujrzawszy go, genjalny szewiec zrozumiał, że jest uratowany. A tedy, jak tylko Puszka zbliżył się do niego dostatecznie, zatrzymał się, zgiął się w głębokim ukłonie wpół i trzymając w obu rękach czapkę z wylewającą się z niej podartą podszewką, zapytał uniżenie:
— Erlauben, mein Herr! Darf ich Sie fragen, wo hier das Gasthaus Zischa’s sich befindet?
Puszka zawirował na pięcie, krzyknął „sztop” i stanął. Ruchem pełnym galanterji skłonił się fragmentem swego kapelusza i wskazując drzwi pobliskiego domu, rzekł z godnością:
— Bitte!
Zajrzawszy sobie w oczy, poznali się odrazu i w tej chwili dusze ich zbratały się.

107