Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

przypomniał i pobiegł prędko... On zawsze tak szimpfuje, jak się zgniewa...
— Trudno z takim przyjemniaczekiem utrzymywać stosunki! — pomyślał Tomasz, wychodząc. — Niewiele będę miał z niego pociechy w zimie.
Na drugi dzień spotkali się na strądzie.
— Mam chwilę czasu, więc przyszedłem cię przeprosić, jeśli mimowoli obraziłem — zaczął, podając rękę Tomaszowi. — Jestem brus wogóle, a już zwłaszcza przy pracy energja mnie tak rozsadza, że rodzonemu bratu mogę nagle dać w gębę, albo kopnąć go...
Tomasz uśmiechnął się obleśnie.
— Dziękuję za taką —
Nie dokończył. Poco wogóle mówić!
— Ignac wytłumaczył ci... powiedział, że ja zapomniałem o telefonie, jo? Tak jest, miałem telefon, o którym zapomniałem... Wyszedłeś na strąd...
— Tak. Zawsze wychodzę.
— Poco? Tu niema nic do widzenia.
— Morze jest zawsze piękne.
— Nie wiem, co ty tu widzisz pięknego! — mówił Kułak jakgdyby z wzrastającem podrażnieniem. — Woda, woda i te głupie statki z drzewem albo z węglem... Pustka, martwota! — Na zatoce jest weselej, tam jest zawsze jakiś ruch, przyjeżdżają pomarenki, coś się robi, coś się dzieje, pracę widzisz...
— Popatrz tylko, jakie to wzniosłe, wielkie, majestatyczne! Jak się cudownie mieni wszystkiemi kolorami...
— Kolory, psiakrew, choroba ciężka! — warczał Kułak.
— Bo ciebie obchodzą tylko ryby, mój kochany — rzekł trochę wyniośle Tomasz — a tymczasem morze —
— Morze to ryby, ryby! — ryknął w nagłej pasji Kułak.

119