Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

szczepia, że już nic nie wie, bo wszystko co wiedział — zapomniał.
Powoli zaczął wchodzić na wał wydmowy, mówiąc sobie w duchu:
— Ile razy ja już cię widziałem, morze, w różnych częściach świata, i wolne i ujarzmione, brudne, czyste, złe i uśmiechnięte! Aby cię przejechać, nie potrzeba już dziś twej łaski ani wiatrów pomyślnych — wystarczy bilet okrętowy, zakupiony w jakiemś brudnem, zakopconem, dalekiem mieście, gdzie nikt o tobie nie myśli, nie wie, nigdy nie słyszy. A jednak, ile razy zbliżam się do ciebie i mam ci spojrzeć w twarz, zawsze czuję to samo... Zawsze z czcią i szacunkiem... tak.
Stanął i zdjąwszy kapelusz, spojrzał na morze, które było promieniste i wielkie.
— Oto modlitwa! — pomyślał.
I stał nieruchomy na ścieżce, prowadzącej na plażę.
Morze, po śnie nocnym rozespane, dopiero zaczynało leniwie falować. Było jakby zajęte jakąś nikomu niezrozumiałą, własną myślą, która skrzyła z niego stalowo niebieskiemi i różowemi błyskami. Fale, ledwo dopływające do brzegu, już odbijały się odeń i wpadając na siebie wzajemnie, wydawały szklany, perlisty dźwięk. Daleko na wschodzie widać było czarny dym statku, który już zniknął.
Pan Buszyński zszedł wielkiemi krokami na plażę prawie pustą jeszcze, bo poranek, choć piękny i słoneczny, był chłodny. Szedł brzegiem, podziwiając grę fal, od których oczu nie mógł oderwać. Zachwycał się blaskiem barw morskich. Z utęsknieniem wpatrywał się w przestrzeń, zamkniętą na horyzoncie buroamarantowym, mglistym pasem, z poza którego wysuwały się świecące chmurki, z rozkoszą przyglądał się mokrym od fal, leżącym na wybrzeżu muszelkom i różnobarwnym kamyczkom, a ponieważ ciężko mu

4