W lesie było cicho, spokojnie. Pnie były po jednej stronie ścieżki czarne, po drugiej złote, między niemi zaś wyraźnie zaznaczały się, jak rozwieszone wśród drzew płomienne żagle, słoneczne płaty o ostrych kątach i bokach. Cały las pełen był świetlistego pyłu.
Zginając nogi w kolanach, dziewczyna powoli wchodziła na wydmę, z głową zadartą i wzrokiem utkwionym przed siebie, jakby ciekawa, co za wydmą zobaczy. Różowa jej twarzyczka była poważna, skupiona.
Nagle oczy jej błysnęły.
Między wydmą a niebem pokazał się żywy, błękitny pas, na pierwszy rzut oka tak samo błękitny jak i niebo, ale więcej lśniący, bardziej migotliwy, promienisty, różowemi iskierkami i płomykami usiany. Pas ten rozszerzał się za każdym krokiem dziewczyny, aż wreszcie z za wydmy wychyliło się rozkołysane morze, niezabudkowo błękitne, i biegnące od północy ku lądowi przez tę niezmierzoną, lśniącą błoń chyże, szerokie, białe fale. Mimo dość silnego wiatru fala była odbytnia, skutkiem czego nie padała na strąd całym swym ciężarem, lecz muskała go tylko, cofając się, nieomal zanim go jeszcze dopadła, jak gdyby go straszyła. Zoloj łyskał różowemi i błękitnemi ogniami. Wysoko nad morzem leciała mewa, różowa od promieni wschodzącego słońca.
Wszedłszy na wydmę, dziewczyna pełną piersią zaczerpnęła czystego, morskiego powietrza i stała przez chwilę nieruchomo. Jej skupioną twarz rozjaśnił uśmiech, a spojrzenie przysłonionych rzęsami powiek leciało w dal. Postawszy tak, zeszła na kraniec góry.
Strąd był schłostany niemiłosiernie, bo dwudniowa norda nie żartowała, ale to nic, nie lato, nie plaża, a norda dobry wiatr, „poprawi, albo pozbawi”, jak mówią rybacy. Pozbawi, gdy go za dużo przez dłuższy czas, ale tym razem mógł tylko poprawić, bo zyda wszystko popsuła.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
162