Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

Długiem, ogarniającem wszystko spojrzeniem dziewczyna omiotła uważnie całą przestrzeń aż po horyzont. Wzrok jej prześliznął się po czarnych batach, wciągniętych aż popod góry i przymocowanych do palów wbitych w ziemię, przez jasną smugę sacheju — płytkiego miejsca przy brzegu, i ciemne pręgi głębszych bek pobiegł ku osuchowi, znaczącemu się teraz już tylko cienką linją białej piany, wymacał w wodzie kule, od których na powierzchni powstawały ciemne plamy, przeglądnął dobrze głęboką „zielnicę” i dłuższy czas przetrząsał płynące za nią w morzu rzeki, aż utkwił na sztymrowym sztrychu, którym od strony Gdańska szedł naładowany drzewem fracht czarno-czerwony, a niżej kuter z Leby lub Stolpmuende, strojny w czerwone żagle, do wielkiego pływającego płomienia podobny. Wszystko to grało blaskiem i kolorami, rozpływającemi się w słońcu.
Zolojka z różową skupioną twarzyczką i ognistą burzą włosów na głowie, z poważnie zmarszczoną brwią, patrzyła w ten jasny cud pogodnego poranka na morzu i myślała:
— Był sztorm nordowy. Czy ten sztorm sprowadził rybę, czy ją wygubił? Jak wygubił — to niema nic. Ale jeżeli sprowadził, to teraz tak: Gdyby wiatr obdał przez ost, możeby się coś chwyciło... Ost — rybaka trost, może ryba będzie... Żeby tylko nie za dużo znowu, bo priz będzie mały... Najlepiej — każdemu trochę... Jo, żeby tylko on chciał obdać!
Ale tuż przyszła jej do głowy refleksja:
— Cóż to jest ost? — Wiatr. Kto go zna? Kto wie, co on za jeden, skąd pochodzi, czego chce, co przynosi, co odnosi? Zły wiatr, dobry wiatr... O nordzie mówią, że dobra, a łowi się pod nią mało... Zyda zła — a ile się to nałowiło pod zydą! Będzie, jak Bóg da!
Tak rozmyślając, równocześnie bacznie patrzyła, czy gdzie na morzu nie zobaczy czegoś, coby wskazywało przepływającą ławicę... Nie było nic, ani ptaków

163