Na strądzie siedzi w słońcu na kamieniu człowiek — kula. Gruba, szara kula w wysokich, gumowych butach, z kulistą, okrągłą twarzą i zamyślonemi, szaremi oczami. Bez czapki. Koszulę ma na piersiach mimo zimna szeroko rozpiętą, a wiatr zmierzwił mu na głowie długie, cienkie włosy. To ten, co u nich mieszka. Kolega Kułaka.
— Zolojka! — woła.
Zolojka go nie lubi. Myśli zawsze:
— Bóg wie, kto to taki, skąd się wziął i czego tu chce!
To ostatnie jest najbardziej niepokojące. Nikt nie wie, czego on tu chce. Rybami nie handluje, urzędownikiem żadnym nie jest, bursztynów nie zbiera ani nie kupuje, nic nie robi, chodzi tylko po świecie i patrzy, czasem śmieje się, wypytuje o coś ludzi, głową kiwa i idzie dalej. A co miesiąc przysyłają mu pieniądze — tyle set! Za nic przecie nie płacą, on tu musi coś robić, musi z tego mieć jakąś korzyść.
— Zolojka, chodź, mamy gościa!
Zdziwiona podeszła bliżej.
Wstał i pokazał jej kamień, na którym siedział, czerwony, z czarnemi żyłkami, srebrem nakrapiany.
— Przypłynął dzisiaj!! Kamień! Dobra musiała być fala, która go wyrzuciła. On chciał może do Ameryki płynąć, a wyrzuciło go tu. Cóż, to także bita? Jo?
Uśmiechnęła się.
Kamień — dobra rzecz. Może się przydać.
— Przyjdzie kto i weźmie. U nas kamieni niema.
— I w gnój go rzucą... A to przecie podróżnik... Ze Szwecji do nas przypłynął... Posiedzi sobie trochę, odpocznie i znów popłynie dalej... Wytrze się w piasku jak węgorz, wykąpie się w morzu, znowu straci na wadze. Ale teraz — co pocznie? Odbytnia fala ruszyć go nie może... Więc ja myślę...
Schylił się i potoczył kamień ku morzu...
— Pan Buszyński, co pan robi?
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.
168