wodzie, nowy odcień w zabarwieniu — wszystko było dla niej wskazówką niezawodną. Gdy rybak, wypatrujący przyczajonej bity, wchodził nieraz po kolana w wodę, aby zobaczyć dokładniej, jej wystarczyło spojrzeć na wodę z „góry” i już wiedziała, co w niej jest. Znała też doskonale miejsca, w których przy danym wiatrze i prądzie ze względu na ukształtowanie dna i wybrzeża musiały się bity zbierać, jak wiedziała też, gdzie szukać bursztynów. Dla tych przyczyn patrzono nieraz przez palce na jej samotne tułanie się po strądzie.
To też i neńka, choć zła była i chciała szkalować, odrazu zmiękła i zapytała:
— A masz ty co zjadłe?
I po chwili już stała przed Zolojką miska ze smażonemi szprotami i druga miska z bulwą.
Bo bity — to wielka rzecz i nigdy niewiadomo, co bita może dać. Raz w Boru rybacy znaleźli szkatułkę z kasą okrętową. Gdyby tak Bóg zesłał teraz kilka tysięcy dolarów!...
Zolojka jadła łapczywie i opowiadała o bitach.
— A nie wiesz, Etta, jakie to bity? — spytała zamyślona neńka.
— Może deski, może belki... Są pod wodą, dobrze nie widać, ale duże...
— Kisty jakiej nie widziałaś? — pytała matka.
— Nie wiem, może jest i kista...
— A może beczka jaka?
— We wodzie nie widać.
Przypomniało się starej, jak raz dwóch rybaków znalazło wielką beczkę pełną masła. Było tego na cały rok i jeszcze drugim sprzedawali...
— Daleko! — krzywił się Józk, słuchając opowiadania siostry.
— Zaprzęgniemy krowę! — odpowiedział ojciec.
— Nie wiesz, widział kto? — pytał Bernard.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.
171