wonego wina, przyniósł trzydzieści pustych butelek, ustawił je rzędem a potem butem wywalił zatyczkę w beczce i tak z niej wino nalewał do butelek strumieniem grubym, jak ramię... Jo, „Archimedes”, to była błogosławiona bita... Prawdziwy śpichlerz Józefa...
Stary Paweł nie jest pesymistą, nie narzeka na życie, nie mówi, że na świecie dziś gorzej, niż dawniej, ale —
— Takich bitów teraz już niema i nie będzie! — kończy, myśląc o błogosławionej pamięci „Archimedesie”, którego rybacy „rozalali” do ostatniego gwoździa.
— Doch! — pociesza się. — Bity zawsze jeszcze są! Kto wie, co Bóg zesłał!...
Spali napół ubrani.
Po północy wszystko czworo wstali, ubrali się, nie zapalając światła, aby nie zwrócić uwagi sąsiadów i wyszli pocichu, nie odzywając się do siebie.
Było ciemno, ale niezupełnie, bo dął silny, ostry wiatr, który chwilami spędzał chmury z nieba.
— Nord-ost! — mruknął stary Paweł.
Wyrwani z ciepłej pościeli, dygotali z zimna.
Chata ich stała na samym skraju wsi, tak, że wyszedłszy z niej, po kilku krokach byli już na łączce pod cmentarzem za wioską.
Stary wyprowadził pocichu krowę i poomacku zaprzągł ją do wozu, który przezornie już wieczorem podciągnął pod cmentarz.
Pod cmentarzem, niby czarne flagi śmierci, łopotały posępnie mance na wysokich, pionowych ujmach. Trzeba było wejść na Trupią Drogę — w sam raz po północy. Kiedy indziej możeby się które z nich i bało,