Po chwili łup leżał na piasku. Był to gruby, pięciometrowy pień sosnowy.
Chwalili go sobie we czworo, ciesząc się. Na co im się mógł przydać, jeszcze nie wiedzieli, ale był — wielki, gruby, ciężki, a to wystarczało.
Drugi kloc był niemniej okazały.
Dalej znaleźli znowu trzy grube, ciosane belki i dwie piękne deski sosnowe. To było wszystko, co Etta wypatrzyła.
Wracali przemoczeni od grubych lejprów, zdyszani. Zwłaszcza mokry był Józk, którego wielka denega przychwyciła niespodziewanie, obaliła i potoczyła po dnie tak, że mało brakowało, a byłby utonął. Śmierci wprawdzie uniknął, ale mokry był do nitki i dzwonił zębami.
Gdy wróciwszy do domu, zaczęli w największej cichości łup alać przez okno na strych, błysnęło niespodziewanie światełko latarki elektrycznej Kułaka, oświetlając kolejno wysunięte przez okienko stryszku głowy Etty i Józka, opleciony sznurem gruby pień, a na dole „naddających” go Pawła i Bernarda.
— Żeby cię ziemia pogryzła! — zaklął znów Bernard.
Światło zgasło, ciężkie kroki ucichły, rozległo się trzaśnięcie drzwiami.
— Kułak nie powie nic! — uspokajał syna stary.
Sytuacja genjalnego szewieca z Gdańska stawała się z dnia na dzień gorsza.
Mając nieczyste sumienie, przestał wychodzić z domu, znowu zaczął bać się ludzi, a że nikomu ze swych myśli nie mógł się zwierzyć i musiał trapić się sam — wrócił do denaturatu. Sposępniał, przestał się golić, myć, nie odzywał się do żony i nie pytał już o córkę,