Pewnego dnia rano — a właśnie był wtorek, dzień targowy — bardzo słoneczny, piękny i jasny, szewiec wyszedł po śniadaniu do lasu, jak zwykle ze swą Agnes.
Dziewczynka uszczęśliwiona i ucieszona tem, że znowu z ukochanym ojcem może wyjść do lasu i nad morze, biegała, wołając i śmiejąc się głośno. W mycce z fontaziem i w czerwonym sweaterku wyglądała jak mały koboldzik, jej czarne oczka świeciły, a buzia była czerwona, jak różyczka.
Kiedy wyszli na strąd, zobaczyli niezwykły widok. Rybacy ciągnęli niewód. Wpleceni ramionami w liny ludzie, wpierając silnie nogi w piasek, szli ku „górom”, poczem wracali znów nad samą wodę, znowu wplatali się w linę i leżąc w niej całą wagą ciała, dreptali ku „górom”. Ten łańcuch ludzki nie kończył się nigdy. Zdawało się, że wychodzi z morza i znika w piaszczystym wale.
— Co oni robią? — zdziwiła się dziewczynka.
Ojciec zaczął jej tłumaczyć.
Na strądzie rozległy się okrzyki, chłopcy rzucali w wodę kamieniami. Dziewczynka nie słuchając ojca, pobiegła ku rybakom.
Już szła ku brzegowi matnia, w której coś się rzucało, migało, błyskało, jak gdyby tam wrzało żywe srebro. Mocne ręce żywo szarpały skrzydła niewodu, wszystkie oczy utkwione były w tym jakimś miotającym się węźle — aż wreszcie wysypano na piasek cały stos małych rybek, srebrnych, mieniących się metalicznie pięknemi, żywemi barwami.
— Co to? Co to? — wołała dziewczynka.
— Bretlindzi! — odpowiedział z rozradowaną miną jeden z rybaków.
Agnes wzięła jedną rybkę, skrzącą, jak żywy klejnot, różnobarwnemi blaskami i położywszy ją sobie na rączce, przyglądała się jej w niemem zachwyceniu.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.
180