Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

w przeciągu kilku godzin i że nie obejdzie się przytem bez poważniejszego „breku”. Zresztą — cała uwaga mieszkańców wioski zestrzelona była na szprotach, które pokazawszy się zrazu masowo, zaczęły wyprawiać „dziwne cuda”, — jak mówił pan Kułak — wodząc rybaków za nos. Dopomagał im w tem wiatr, który, jak gdyby się zmówił ze szprotami, również wyprawiał cuda, kręcąc chorągiewką na kościele w sposób rafinowanie figlarny i złośliwy.
— Szlag mnie trafi! Szlag mnie trafi! — zapowiadał Kułak, przyglądając się temu widowisku.
Całą pierwszą partję szprotów wziął, aby ubiec konkurencję i pierwszy wystąpić z nowalją. Dlatego nie bał się nawet bardzo wysokiego prizu. Ale to było wszystkiego kilkanaście centnarów, ot, dość na podrażnienie apetytu kupców, których też obsyłał skąpo, wydzielając po kilka skrzyneczek na głowę. Przekonani, że sezon szprotowy już się rozpoczął, zasypywali go depeszami zamawiającemi większe ilości, gdy on miewał po dwa, po trzy centnary dziennie, i to niezawsze.
Że zaś „na kraju było mięko”, czyli na lądzie było ciepło, zaczęto odwoływać zamówienia na fląderki, które wobec niewielkiego popytu, dłużej leżąc, psuły się, a wogóle skutkiem pojawienia się znacznie tańszych i wydatniejszych szprotów „nie szły”.
Zaś szprotów jakby nie było. Błysnęły to tu, to tam, wiedziano że są, goniono za niemi, ale one wymykały się tak chytrze i zręcznie, jak gdyby w sztabie swym miały wywiadowców przenikających i znających doskonale plany i poczynania rybaków. Wreszcie zgasły zupełnie.
— Cóżeś ty taki kwaśny? — zapytał Tomasz Kułaka, gdy pewnego wieczora zaczęli — według wyrażenia „pioniera“ — „zalewać pały gorzałą z czarnemi kroplami“.

182