Uśmiechnęła się jakoś dziwnie.
— Puszka chodzi! — rzekła po chwili milczenia.
— A bodaj cię! — zgniewał się Kułak. — Westowa zyda!
— Jo! Dobra noc! — rzekła i wyszła cicho.
— Ta dziewczyna zna się na morzu, jak stary rybak! — mówił Kułak do Tomasza. — Nic dziwnego, chodzi ze starym na feszeraj, na bity, od dziecka włóczy się po strądzie... Zolojka... Przez nią, przez tę szelmę wpadłem teraz z temi szprotami... Przyszedłem na strąd, kiedy ciągnęli niewód, zobaczyć jak im idzie... Prawdę mówiąc, nie chciałem kupować! Wiedzieliśmy wszyscy, że te szproty pewne nie są, więc pocóż robić z siebie warjata? Ni stąd ni zowąd wystrzelić z kilku centnarami szprotów a potem spasować — idjotyzm. Juljusz nie kupił, Hermański też, nikt nie kupował, tylko ja... I nie chciałem! Ale jak na mnie spojrzała tak jakoś drwiąco, jakby mi chciała powiedzieć, że mnie ma za głupca, zezłościłem się i kupiłem na złość... Szelma... Przez nią wpadłem!
— Może się w niej kochasz? — rzekł Tomasz.
— Ja? — oburzył się Kułak. — Masz mnie za warjata! Ty może wierzysz w miłość?! Ja nie. Wierzę tylko w chuć — ale miłość — to kłamstwo!
— Miłość to kłamstwo! — powtórzył niemal z pogardą Tomasz, głęboko dotknięty tem zdaniem.
— Kłamstwo! — podkreślił Kułak. — Istnieje tylko chuć, potężny popęd natury, głos krwi — i to wystarcza. Miłość — głupstwo, zwłaszcza tu. Przez siedem lat nie widziałem ani jednej tragedji miłosnej. Tu się to załatwia zupełnie poprostu, a do tego sposobności mam dość... U mnie cała kupa dziewcząt pracuje... Ale ja nie chcę się w niczem uzależniać... Jaka tam miłość! Nie, z Zolojką jest co innego... Mnie się to zresztą nie pierwszy raz z nią zdarzyło. Czuję w niej jakiś sprzeciw, który mnie draźni... To bywa... Nie potrzeba na to miłości... Przypadkiem zauważysz
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
185