Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

narkotykami, Józku kułakowaty, tylko modlitwą, która jest też przedziwnie piękna...
— Co myślisz o drapieżnych jastrzębiach morskich? — zapytał jakiś głos.
— A ty co wiesz o jastrzębiach morskich, sokołach i orłach? — zaśmiał się Tomasz.
Przeszedłszy przez łączkę, skierował się ku chacie rybackiej na skraju wsi, a której jedno niezasłonięte okno sączyło przez mgłę światło na drogę.
Tomasz zbliżył twarz do szyby i zajrzał do wnętrza.
Na stole świeciła jaskrawo stara lampa naftowa z zakopconem, niezasłoniętem szkiełkiem, skutkiem czego ściany pokoju były bardzo białe, a cienie tęgie i czarne. W środku pokoju siedział przy stole stary Paweł z głową pochyloną nad nowym, białym żakiem, który wiązał z taką wprawą i takim rozmachem, że aż mu kliszka migała w brunatnych palcach. W izbie musiało być dobrze ciepło, bo rybak był tylko w lifce na grubej flanelowej koszuli. Odwrócona plecami do okna siedziała po drugiej stronie Zolojka, zaś niedaleko stołu neńka, starsza już, ociężała kobieta o niemej, zastygłej twarzy, przędła na kołowrotku manillę, białą jak jej włosy. W ciemnym kącie pod piecem majaczyły niewyraźne kształty.
— Józk i Bernard! — domyślił się Tomasz. — Byli przez cały dzień na morzu, a teraz grzeją się przy piecu.
Jakby czując czyjś wzrok na sobie, stary rybak podniósł głowę tak, że widać było jego pociągłą, wygoloną twarz z głębokiemi, czarnemi brózdami zmarszczek, nieregularny cień, padający na policzek od przekrzywionego na lewo długiego nosa i jasne iskierki źrenic w ciemnych oczodołach. Patrzył w okno i nadsłuchiwał.
Słychać było, jak ktoś odchodził.

191