Podszedł do drzwi, szarpnął je, otworzył szeroko, i majestatycznie wskazując ręką w ciemną głąb kuchni, wrzeszczał:
— Rrrraus! Żebym tu was więcej nie widział! Rrrraus!
Straszno było na niego patrzeć. Oczy mu się paliły złym, białym ogniem, garbaty nos się wydłużył, broda i dolna szczęka wysunęła się naprzód jak u łososia na wiosnę.
Przyglądali mu się przerażeni.
On zaś przyskoczył do Etty, chwycił ją za rękę, szarpnął i ciągnąc ku drzwiom, wrzeszczał: Rrrraus! Rrrraus! — aż wreszcie wyrzucił ją do kuchni.
A wtedy zdyszany i zmęczony, chusteczką obcierając czoło, mokre od potu, oświadczył:
— Jabym to tak uczynil, osobliwie!
— Jo! — zgodził się Paweł.
Edward Kunsztowny usiadł znowu na łóżku, poprawił na głowie stary, zielonkowaty kapelusz, w którym cały czas siedział, zapalił fajeczkę i zmęczony przedstawieniem, ale zadowolony z siebie, milczał.
— Jo! — potwierdził jeszcze raz Paweł z przekonaniem. — A dalej co?
— Dalej co? — zdziwił się Edward Kunsztowny.
— Powiemy jej „rrraus!” Dobrze. Ona pójdzie.
— To musi! Osobliwie!
— Ale dokąd?
Odpowiedziało mu milczenie.
— Gdzie ona będzie spala? — troskał się Paweł. — Noc, zima! W lesie? Zlapie fiber, zachorzeje ona i dziecko...
— Osobliwie! — przyznał bezstronnie Edward.
W tej chwili ktoś nieśmiało zapukał.
— Proszę! — zawołał Paweł.
Weszła Frau Kunegunde Kuhnke.
Była mizerna, bardzo wynędzniała, przygnębiona i onieśmielona.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.
200