Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pochwalony.
— Na wieki wieków. Niech pani siada.
Nie śmiała.
Nie ruszając się od drzwi, cień żałosny, prosiła łamanym polskim językiem o „pożyczenie” odrobiny węgla, bo sąsiadki prosić nie śmie, „die kleine Agnes” jest chora mąż nie pisze, nic nie przysyła.
Zaczęła cicho płakać.
— Bernardzie! — odezwał się stary. — Daj jej drzewa i trochę węgla.
Neńka mruknęła coś do Etty, która wyszła do kuchni i po chwili wróciła z bochenkiem chleba i kawałem wędzonej słoniny.
Patrząc na to Edward Kunsztowny poskrobał się w podbródek i płynnym „platem” helskim polecił jej, żeby się zgłosiła do niego później, to jej da miodu i masła, bo to najlepsza medycyna na kaszel.
Cień wyszedł.
Słychać było śpieszne kłapanie korków.
A człowiek, który przed chwilą jeszcze wrzeszczał „rrraus”, aż mu żyły na czole pęczniały, mówił najnaturalniejszym w świecie głosem.
— Doch to sprawa chrześcijańska! Ona temu niewinna, bialka, i dziecko też nie. Taka to jest zacha!

Bretlindzi!

Jak tylko burza południowo-wschodnia minęła, znowu rozpoczęto poszukiwania szprotów.
Były — to nie ulegało wątpliwości — ale gdzie?
W chatach rybackich o niczem innem nie mówiono, a Kułak się wprost wściekał.
— Co ja będę wędził! — wykrzykiwał z rozpaczą. — Posłałem już Kubę do Swarzewa po gęsi, będę wędził półgęski pomorskie!
I uśmiechnąwszy się do Tomasza, rzekł:

201