— Możeby się i znalazły — odrzekł stary — ale priz mały!
— Drei und fufzig to ci jeszcze mało? — zgniewał się Kułak.
— Przed świętami będzie vierzig! Mam czas!
— Widzisz ich! Paskarze! A ludzie myślą, że to ja jestem paskarz.
Zły i rozżalony na cały świat pobiegł do wędzarni.
Ale na drugi dzień wpadł do Tomasza.
— Chodź — wołał. — Zobaczysz powrót flotyli rybackiej! Są bretlindzi!
Szli szybko.
Dął zimny, południowo-wschodni wiatr.
— Szczególna rzecz! Wszędzie „zyda” przynosi ciepło, a tu przeciwnie! — mówił. — Zimno! Ale idzie do ostu. Ost zrobiłby teraz dobrze!
Zdaleka już widać było na lśniącem morzu pełne wdzięku sylwetki łodzi żaglowych, podążających ku przystani. Niektóre z nich wyminęły przystań i szły do wiku z żaglami szeroko rozwiniętemi. Odcinające się ostro od jasnego nieba i wody, szerokie, bronzowe trójkąty, osadzone na czarnych podstawach, sunęły, kiwając się czasem. Były to pomarenki z Kuźnicy i chałup, gdy od południowego zachodu żeglały pomarenki miejscowe we wszelkich możliwych pozycjach, z napół opuszczonemi już żaglami, zwrócone profilem, półbokiem lub dzióbem.
— Cudowne studjum dla malarza! — rzekł Tomasz, z zachwytem przyglądając się temu widokowi.
— Chciałbym ja widzieć rysunki, robione przy tym wiatrze! — rzucił Kułak. — Tnie jak nożem! A zresztą myślisz, że ludzie kupowaliby te rysunki? To z tem morzem tylko gadanie! Ryb ludzie jeść nie chcą, a cóż dopiero mówić o rysunkach morskich! Może kiedyś... Jo, jo, wołaj dziewczęta! — krzyknął do biegnącego drogą chłopaka z wędzarni. — Niech zaraz przychodzą do roboty!
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
203