Ale ludzie wykręcali się, nie chcieli w nocy przyjść, na co on się zresztą chętnie zgodził, niczego dobrego nie spodziewając się po pogodzie, a tedy większa część ryb leżała przez sobotę i niedzielę do poniedziałku.
W poniedziałek było wietrzno, nikt na morze nie wyjechał. Ale Kułak nie wiedział nic o tem, że na poniedziałek z okazji jakiegoś świętego jeden z wędzarników zamówił uroczyste nabożeństwo i nieszpory z „wystawieniem”, skutkiem czego wioska świętowała i dziewczęta stanęły do roboty dopiero nad wieczorem, po nieszporach. Tak więc ryby przeleżały mu się trzy dni. Nie były złe. Wywędził je i wysłał. Ale wkrótce szproty znowu zaczęły się pojawiać, w ilościach niezbyt wielkich, lecz odpowiadających popytowi. Więc Kułak spokojnie wędził codzień odpowiednią partję i wysyłał na ląd, gdzie jednak skrzynki ze szprotami z „jednego dnia” zderzyły się ze skrzynkami szprotów z „trzech dni” — znacznie gorszemi. Że zaś Kułak miał klientelę pierwszorzędną — z „dziadami” interesów nie robił — i w dodatku sam tym swoim szprotom z „trzech dni” zrobił konkurencję zupełnie świeżemi — ani się nawet nie spodziewał, że przyjechawszy na święta Bożego Narodzenia na ląd, zamiast inkasować złocisze, będzie musiał wycofać wszystkie skrzynki z trzydniowym towarem i zastąpić je nowemi. Tak stracił czterdzieści centnarów uwędzonych szprotek, poczem miały nastąpić nowe klęski.
Etta rozpalała ogień pod kuchnią.
Zaspana, z rozczochranemi, czerwonemi włosami i podkrążonemi oczami, obrzękłemi od snu, poziewała, dygocąc z zimna.
Przystawiwszy dzbanek z kawą do ognia, wyskoczyła na podwórze po drwa.