cie, skorznie wypchane słomą, ciepłą spódnicę, trojer, lifkę i grubą kurtkę. Włosy przewiązała szalem.
— Ciemno jeszcze! — westchnął stary, wstając od stołu i spoglądając w okno. — Pracować człowiek musi, ale mnie chyba już czas pod psieckiem żaki wiązać, na wangorze chodzić, laskorn ciągnąć na strandzie, a nie wiecznie na morzu, nieraz w sztorm, w zimnotę, mokry cały... Siedemdziesiąt dwa lata...
— Do Australji! Do Australji! Do Australji! — powiadał sobie w duchu Józk.
Stary pozbierał eltychy, przerzucił je przez ramię i skierował się ku drzwiom.
Za nim wyszedł Bernard.
— Nie jesteś ty chory? — pytała matka z niepokojem Józka, który znów się zakaszlał.
— Nei! — odpowiedział, z trudem chwytając powietrze.
— Mora cię dusi, bo bardzo jęczysz w nocy! — mówiła. — Wiem ja, co to za mora! Widzisz, co narobiłeś!
— Stare głupstwa! — żachnął się, zdejmując strzelbę ze ściany.
— Uważaj na siebie, synku! — napominała go. — Waliszów Paweł nie uważał —
Chłopak zwrócił się ku matce tak, że mogła widzieć w świetle lampy jego różową, wciąż jeszcze chłopięcą twarz z dziecinnemi dołeczkami w policzkach i zmierzwioną, jasną czuprynę.
— Nie myłeś się, nie czesałeś.
— Jo, neńko, jak się zmoczę, będę umyty i uczesany.
Na podwórku naddali Józkowi i Bernardowi na ramię mance i lejpry, dziewczyna wzięła w rękę szpadę i tak powędrowali we czworo cichemi uliczkami ku zatoce.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.
209