— Czy ona była kiedy szczęśliwa? Czy kochała? Czy cierpiała? Mąż ją kochał, ale ona jego? Nie! Była żoną bez zarzutu, lecz to nie miłość...
Jaki otchłanny jest ten błękit nieba!
— Wogóle, czy ona. —
A słońce syci tę otchłań błękitną, jak rozpylone złoto.
— Ona. To znaczy kto? Bo właściwie — co to jest „ona?”
Powoli bijąc powietrze białemi skrzydłami w lazurze błysnął ptak.
— Dusza. Srebrny ptak. „Oni” to nazywają „mjewa” — to ładniej niż „mewa”. W tem jest żal i tęsknota morza.
Fale pluszczą, śpiewają, szemrzą... Rytm stary już w czasach Homera... Każda fala ma swą Odysseję... Każda srebrny wieniec składa na brzegu...
— Dusza...
— Dusza jest wszędzie.
Czoło zaczyna się perlić od potu. Ciężkie powieki opadają na oczy, pełne złotej gorącej mgły...
I cisza.
Spokojny i zadowolony z siebie wrócił pan Buszyński do domu. Obiad kazał przynieść do swego pokoju i zjadł go z wielkim apetytem na stole przystawionym do okna, przez które przyglądał się cichej, lśniącej zatoce i dalekiemu brzegowi po drugiej stronie. Kiedy się zabrał do świeżutkich skwierczących jeszcze na maśle fląderek z jarzynką, czuł się zupełnie dobrze.
A w tem doznał nieprzyjemnie niepokojącego uczucia, jakgdyby zapomniał o czemś, czy coś gdzie zostawił czy zgubił.
— Mam takie wrażenie — rzekł sobie — jak chłopak, który wyszedł na wycieczkę za miasto, a zapomniał zrobić jakieś zadanie... Coby to mogło być? Panie Buszyński, pan jesteś człowiekiem szczerym, pan
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.
12