Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.


Mewy.

Wyszedłszy z wioski szli naprzełaj przez torfiaste pażyce do Westowego Oku, gdzie od niepamiętnych czasów przykładali. Gdzie niegdzie cienki lód chrupał dźwięcznie pod ich stopami, jak potłuczone szkło.
Za wsią zrobiło się jaśniej. Od morza szło czyste, orzeźwiające tchnienie. Po drugiej stronie mrugało białe światło oksywskiej bliży.
Niedaleko brzegu zamajaczyła czarna sylwetka żaglowego batu z przechylonym trochę, jakby drzemiącym, zaspanym masztem. Szeroki, czarny kadłub bezwładnie leżał na wodzie. Łódź spała.
Młodzi weszli w wodę i brnąc przez nią powoli, ponieśli mance, lejpry, antryby i eltychy, Józk z Ettą wdrapał się na łódź, a Bernard wrócił po ojca, którego musiał przenieść na plecach, bo stary miał dziurawe skorznie. Tymczasem Józk rozwijał żagle.
Gwiazdy gasły, zaczęło szarzeć, blade dotychczas wody jaśniały z każdą chwilą coraz silniej.
Łódź dość lekko wybiegła w zatokę, na której czerniało już kilka sylwetek żaglowych łodzi z Kuźnicy. Na ciemno granatowym pasie drugiego brzegu wciąż migało jasne, białe światło oksywskiej bliży. Rozwidniało się.
Ledwie wypłynęli na zatokę, już zaczęły się odrywać od cieniów nadbrzeżnych żaglówki, wciąż czarne w bladym brzasku zimowym. Niektóre wyprzedziły ich, i zanim się obejrzeli, płynęli pośrodku cichej, chyżej floty rybackiej.
Gwiazdy pogasły, na srebrzystych wodach błękitnym ogniem rozpalił się świt. Na wschodzie wystąpiła na ciemno granatowem niebie smuga krasna, jak ułański rabat.
Łódź powoli drewała — to jest płynęła z wiatrem i z prądem. Fale mlaskały u jej boków, czasem twardo zachrzęścił śryż.

210