Ranny ptak widział, jak człowiek sięga po martwego ptaka i rzuca go do łodzi. Mimo, iż tylko skrzydło miał strzaskane, nie ruszał się, nie próbował nawet ucieczki. Spokojnie patrzył na wyciągającą się ku niemu rękę i nie krzyknął nawet, gdy go podniesiono za skrwawione skrzydło. Twory jednego Boga dzieliła nieprzebyta przepaść.
Człowiek złożył skrzydła ptaka i uderzył lekko jego główką o burtę. Oczy mewy zaszły mgłą.
Edward Kunsztowny zgryzł się niemało ucieczką genjalnego szewieca, którego, prawdę mówiąc, sam był we wsi osadził, ale choć pomstował niesłychanie i krzyczał, że bialce oszusta trzeba powiedzieć „Rrrrrrraus”, w głębi duszy tak straszną mściwością bynajmniej nie pałał, niczyjej krwi nie łaknął, jako człowiek doświadczony niejedno rozumiał i wybaczał, więc choć się szewiecowi (nieobecnemu) odgrażał, że jak go spotka w Gduńsku (do którego się wcale nie wybierał i w którym był ostatni raz Bóg wie kiedy), że go żywcem rozszarpie, z pewnością, spotkawszy go, nietylko nie wywarłby na nim żadnej zemsty, lecz postawiłby mu niejednego „jednego”, aby się dowiedzieć, co się dzieje tak z genjalnym wynalazcą, jak i jego genjalnym wynalazkiem.
Została mu tylko w duszy jakaś nieokreślona żałość, coś w rodzaju choroby, którą jednak znosił cierpliwie, nie narzekając, lecz wzdychając pokornie i przy słowach modlitwy „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” stale myśląc o nieuczciwym szewiecu.
Pewnego poranku zjawiła się w domu Edwarda Kunsztownego kuzynka jego żony z Chałup, skąd Edwardowa pochodziła i gdzie miała dom po rodzicach. Wyszedłszy wraz z siostrą zamąż i zamieszkawszy