— Szkoda, żeś mi tego wcześniej nie powiedział — odezwał się po chwili. — Więcej tych abfalów ode mnie nie dostaniesz. Wezmą je inni.
Ignacy zmartwił się. Wiedział, że Kułak dotrzyma słowa i każe się długo i pokornie prosić, zanim co da. Więc złość zaczęła się w nim burzyć.
— Jo, jo! — bąknął. — To jest za to, że my pracujemy u pana nie po osiem godzin, ale i po szesnaście — bez żadnej dopłaty. A żeby się tak o tem w urzędzie pracy dowiedzieli...
Kułak spojrzał na niego jak wilk.
Oczy błysnęły mu groźnie.
Bo to była też prawda. Tak istotnie było. Ale była to praca niestała. Dziś zwieziono kilkadziesiąt centnarów, które trzeba było jak najprędzej przerobić — jedni pracowali do dwunastej w nocy, drudzy od północy do rana — cała rodziną i wszystkie kuzynki Ignaca, zresztą nie mające żadnych zarobków. A potem nieraz przez dwa tygodnie nie było żadnego ruchu. Jakże tu skalkulować pięćdziesięcio- i stuprocentowe dodatki nocne? Jak wobec tego wyglądałaby cała kalkulacja? Zresztą Kułak nie uznawał żadnych socjalistycznych fanaberyj. Chciał być panem u siebie.
— Jak będziesz jechał do Helu, powiesz w Boru Amtsdienerów Stancy i Anie, żeby do mnie w niedzielę przyszły.
— Poco?
— Bo mi się tak podoba.
Przeklęty Poluch! Gotów do wędzarni wziąć dziewczęta z Boru.
Zawrzało w Kaszubie, ale milczał. Przestępował tylko z nogi na nogę i wyglądał przez okno w zatokę. Aż tu słychać było, jak się we wiku kulpsie drą, lecz widziany przez okno wędzarni świat wyglądał jak przesłonięty krepą.
Kułak wciąż coś majstrował.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.
221