Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

Stara sosna drżała i dygotała, jak w czasie burzy. Kułak sapał, zgrzytał zębami, aż wreszcie, zmęczony, zaklął, oparłszy się o pień sosny, odpoczął chwilę i zdyszany, lecz uspokojony, powiódł się do Papaszka na dobrze zasłużoną szklankę piwa.

Nieszczęście.

— Miewy są? — pytał Paweł, który odwrócony tyłem do kierunku łodzi, nie widział, co się przed nią dzieje.
— Nie widzę! — odpowiedział Bernard, wpatrując się w błyszczące morze.
Ubierali się w eltychy. Józk wciągnął szerokie szarawary, a na to wdział długą, przestronną bluzę, tak samo przyodział się stary Paweł i Bernard. Etta, w zydwestce zupełnie podobna do chłopca, wzięła na siebie tylko bluzę.
Ubrawszy się, zaczęli sprzątać na łodzi i chować wszystko, coby im w pracy mogło przeszkadzać. Józk umieścił pod ręką strzelbę tak, aby nie potrzebował jej szukać. A potem wszystko czworo stanęli wyprostowani w łodzi i zaczęli obserwować teren połowu.
Na wszystkich łodziach działo się to samo z matematyczną niemal dokładnością. Łodzie powoli zbliżały się ku miejscu, gdzie zastawione były sieci, niektóre spuszczały już żagle. Zdaleka widać tam było las prek z trzepocącemi na wietrze, wystrzepionemi chorągiewkami. Czasem łopotały żagle, zdala dolatywało zziajane terkotanie motorówek z Mechelinek lub Gdyni, białe motorówki helskie uganiały po morzu. Po drugiej stronie brzeg już był mleczno-błękitny, tu, na lewo, w odległości dwóch kilometrów czerniały lasy półwyspu, przed łodziami falowało żywo wielkie, jasne morze, którem chyżo biegły liczne parowce. Powietrze i niebo nad tem wszystkiem było perłowe.

224