można jej było odczepić. Łódź kręciła się na wodzie. Stary Paweł to cofał ją powoli, popuszczając sznura i naddając go, sądząc, że może kotew sama się wyzwoli i podda, to znów ciągnęli sześciu remami — napróżno. Nie pomogły też inne łodzie, które na pomoc przybiegły. Wodzili się tak z kotwicą z jaką godzinę nadaremnie, aż gdy już żadnej łodzi na morzu widać nie było, stary machnął ręką i przeciął linę, poświęcając dragę i szesnaście sążni lejpra. A w mancach nie było nic.
— Opłaciła się nam ta miska szprotów! — zauważył gorzko Józk.
Ale to był on jeden. Zresztą nie szemrał nikt.
Wyzwoliwszy się tak z niemałą dla siebie szkodą, pożeglali zpowrotem i teraz dopiero, gdy wszystko na łodzi uporządkowali i wyszuflowali wodę, Etta rozdała między nich chleb ze sadłem. Zjedli w milczeniu, poczem Józk zapalił papierosa, Bernard fajeczkę, a stary Paweł wydobył z kieszeni swój rożek z krowiegu rogu.
— Kiedy człowiek jest zmęczony a zażyje tabaki — mówił — to mu się zaraz tak lekko zrobi, jakgdyby własną skórę przez głowę ściągnął.
Wiatru było tak mało, że przez cały czas musieli ciągnąć, a potem, na płytkich miejscach pchać — do siódmych potów. Etta była czerwona jak piwonja, Józk blady — ze szkarłatnemi wypiekami, Bernard miał ceglaste plamy na policzkach i na czole — a równocześnie owiewał ich zimny wiatr południowo-wschodni, który wzmagał się w miarę, jak się zbliżali do celu. Czekała ich męka „kricowania”, to jest żaglowania zygzakiem pod przeciwny wiatr.
Pchając resztką sił, cztery razy już widzieli się za Westowym Okiem, za leśniczówką i dwiema willami, i znowu drewali zpowrotem aż za Bór, pod sam niemal szkolny ogród. Gdy pchali, pot zalewał im oczy, gdy drewali, wiatr ich mroził.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.
227