Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

chciwy, złodziej wziął. Mówicie — Bóg! Myśmy pracowali — w sztorm, kiedy nikt na morze nie wyjeżdżał, bo było źle, kiedy po morzu chodziły denedzi jak kościoły, wy, stary człowiek, ja, Józk i dziewczyna — za to nam Bóg wangorze wziął, a dał je złodziejowi? A żeby ten złodziej marno zdżinon, a żeby go ziemia pogryzła!
— Nie bluźnij, synku, i nie przeklinaj, bo nie wiesz, kogo przeklinasz.
— Żeby on był nie wiem kto —
Nagle urwał i przez chwilę ostro patrzył ojcu w oczy.
— Myślicie — zaczął.
— Myślo tak: Z tej kisty złodziej chciał wykraść wszetko. Miał podrobione klucze, przychodził tu nieraz i wynaszał po dwa centnary, po trzy — powoli — dla niepoznaki z początku. Przyjeżdżał konem od wioski i wodą wracał. Szpur na piasku jest tylko z morza i do morza, do kraju żaden szpur nie idzie. Chciał wybrać wszetko, dlatego kistę lejprem zawiązał, żeby wangorze nie wylazły. Lejper zawiązał jak rybak. Wybierał spokojnie, nie bał się, nie śpieszył, wiedział, że jesteśmy w domu. — To był ktoś z wioski, swój.
— Mógł w dzień przyjechać, jak byliśmy wyjechani.
Paweł pokazał mu leżące na piasku spalone zapałki.
— Przyjeżdżał w nocy.
— Czemu drugiej kisty nie wybrał?
Stary długo milczał.
— Nie zdążył, albo nie chciał.
— Łaska boska, że choć coś zostawił... — westchnął z ulgą Bernard.
Ale stary pokręcił głową i rzekł:
— Nei, synku! I tak źle — i tak niedobrze...
Więcej stary nic nie chciał powiedzieć.

230